Magdalena Tulli, „Włoskie szpilki”
Bohaterka „Włoskich szpilek” składa swoją osobowość z nieprzystających do siebie, smutnych i budzących litość kawałków historii. Tej, w której Niemcy oznajmiali: „Cała wasza rodzina jest do spalenia”, i tej, w której matka mówiła: „Jak ty wyglądasz!”. Twierdzi, że dziedzictwo jest trudne i ma na myśli pierwiastek wojny, który promieniuje jeszcze długo po detonacji. Skażeni są nie tylko ci, którzy doświadczyli jej bezpośrednio; szansy na normalne przeżycie nie ma też następne pokolenie. „Tak, zginęliśmy. Oto dlaczego żyję tylko na pół gwizdka, w każdej minucie wątpiąc w grunt pod nogami, chmury, trawę i wszystko inne. Stąd skrywana niechęć do planowania na dłuższą metę. Stąd ironia – ostatnia deska ratunku. Stąd nieufność wobec rzeczywistości, która – co może się okazać w najmniej oczekiwanym momencie – przy pozorach solidności zrobiona jest z łatwopalnej tektury. Najbardziej przeszkadza brak dostatecznie silnej wiary w istnienie świata. To choroba, która przenosi się na potomstwo przez spojrzenia, przez westchnienia i przez dotyk”.
Koniec wojny nie był wybawieniem. Zimno żelaznej kurtyny, orzeł bez korony, przygaszone życie w tylko państwowych wyrobach, grymas na twarzach i wszechpochłaniająca szarość, „zbyt długie, zbyt ciemne zimy” nie czyniły codzienności łatwiejszą. I w tej przygnębiającej rzeczywistości panoszy się samotność głównej bohaterki, która zaczyna spoglądać na siebie z dzieciństwa. Z troską zapina sobie guziki, pomaga sobie, gdy wszyscy już się odwrócili. Nieakceptowana przez koleżanki, samotna, zawsze spóźniona i nieprzygotowana na lekcje, umazana atramentem, pogardzana zastanawia się z innymi dziećmi zainfekowanymi wojną, kto ją wygrał. Jedno wie na pewno - że „nasz kraj przegrał i najpierw, i potem”. Razem z rówieśnikami z przedszkola rozważa: „co byś zrobił, gdyby niewyraźne ciemne postacie bez twarzy, zwane Niemcami, ścigały twoją rodzinę i gdybyś mógł ukryć wszystkich oprócz jednej osoby?”.
Świat bohaterki skontrastowany zostaje ze światem jej pradziadków i dziadków. Nostalgiczne opowiadanie „Niezgodność brzmień” przenosi czytelnika w miejsca już nieistniejące, do których tęskni każda cząstka ciała i duszy. Towarzyszy nam nieuchronna świadomość, że ten raj utracony jeszcze nie został zapomniany, choć nieuchronnie rozmyje się w rzece niepamięci. Bohaterka wspaniale opisuje przestrzeń „w samym środku miasta. Stał tam dom z pięknym ogrodem. Pradziadek Enrico, ojciec mojej babci, w ogrodzie kazał zbudować wolierę. Trzymał w niej egzotyczne, jaskrawo upierzone ptaki. Pod koniec tamtego stulecia centrum miasta zaczęło dławić się jego domem, ogrodem i wolierą. Gwałtownie potrzebowało innej skali, niebotycznych domów towarowych, ogromnych banków, towarzystw ubezpieczeniowych jak warowne twierdze. Szerokich ulic zamiast żeglownych kanałów, pięknych, lecz niepraktycznych”. Świat stał się nieprzystępny zimny i groźny. W obliczu takich zmian codzienność musiała zbrzydnąć, a ludzie – skarleć. Zmaleli duchowo, zagubili się gdzieś w świecie, który sami stworzyli. Niczym przysypani popiołem mieszkańcy Pompei i Herkulanum zastygli z chmurą żałobnej czerni zawisłą nad głową.
„Chmura czarnego dymu unieważnia całe moje życie, odbiera prawo do własnego losu, czyni ze mnie kropkę na końcu zdania, w którym nie o mnie mowa. Urodziłam się, kiedy było dawno po wszystkim, i dlatego moje pragnienia i starania, jeden czy drugi akt desperackiej odwagi, romanse, porody i rozwody obracają się w fakty bez znaczenia. Nie chcę na to pozwolić. Mam prawo do własnego losu, jak inni. Im dalej w lata, tym trudniej się bez niego obyć. Tylko połowa mojej rodziny płynie w tej chmurze, myślę z gniewem. Tylko połowa. Druga połowa żyje przecież z lekkim sercem w pięknym świecie z leksykonu Palazziego”.
Katarzyna Rafałko
DKK w Wejherowie