Od momentu przeczytania „Cudownej meliny” i ”Historii cudownej meliny”, które ukazały się niedawno w pełnej redakcji w Kanonie Literatury Podziemnej, z niecierpliwością czekam na każdą kolejną książkę Kazimierza Orłosia. Kiedy zobaczyłam tytuł „Dom pod Lutnią”, ucieszyłam się, ale coś jeszcze zwróciło moją uwagę. Otóż, autor na okładce umieścił informację: „Powieść”. To chyba nie przypadek. Co Kazimierz Orłoś chce powiedzieć potencjalnemu czytelnikowi, umieszczając tę informację na okładce? Dojrzały, wytrawny czytelnik domyśli się od razu, młodszy doczyta i dowie się, że oto ma ręku powieść w starym stylu, a określenie „starym” jest tu najwyższą notą i uznaniem, a nie przyganą. Nie ma tu narracyjnych dziwactw, wątki rozwijają się logicznie i tak też się kończą, a bohaterowie nie gubią się gdzieś w natłoku postaci i zdarzeń. Opowiadanie toczy się obrazowo i emocjonująco. Ponadto problematyka i tematyka tej powieści zapełniają pustkę dotyczącą historii Mazur z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych minionego stulecia. Mam nadzieję, że za sprawą nowej powieści K. Orłosia pustka ta zacznie się wypełniać prawdą tak, jak wypełnia się już od jakiegoś czasu pustka literacka zawiązana z Holocaustem, różnymi postawami Polaków w czasach eksterminacji narodu żydowskiego na ziemiach polskich.
Mistrzostwo pióra polega na tym, że ogromna galeria postaci, ówczesnych typów i charakterów, wszystkich, których życie i los zatrzymały lub rzuciły w tamtym czasie na Mazury, mają w powieści koniec i początek, przejmujący, brzydki lub piękny, ludzki.
Mazury pierwotnej przyrody, bogactwa flory i fauny, są tu nie tylko sielankową scenerią życia, tłem, ale przeciwstawieniem, skontrastowaniem przelatujących nad Lipowem kluczy gęsi i żurawi, pasących się na łące łani, kąpieli w rzekach i jeziorach z: tragedią, bólem, niepewnością, z życiem tych, którzy w tamtych latach musieli z tej ziemi uciekać jak leśniczy Miller, Niemiec, lub przymusowo na niej zostali osiedlani ze wschodnich rubieży Rzeczpospolitej, po akcji „Wisła”, po powstaniu warszawskim. Szukali na ziemi, wówczas jakby nie wiadomo czyjej, schronienia, nie godząc się na narzucony system, uciekając przed prześladowaniami lub szukając szczęścia i nadziei na normalne życie po latach walki, tułaczki, upokorzeń, zniszczonego życia, utraty bliskich oraz wartości, które przepadły bezpowrotnie. Na szczęście jest i miłość, rodzą się dzieci, ludzie oswajają się ze sobą, nową rzeczywistością i krainą, która żywi i sprzyja im, jeśli oni ją szanują. W nocie na drugiej stronie okładki K. Orłoś mówi, że to książka o miłości. Na pewno tak, ale jest też powieść o historii pewnej krainy, która była świadkiem: wojny, wypędzeń, wysiedleń, osadnictwa, ludzkich tragedii i radości, by stać się po latach miejscem wypoczynku wielu Polaków.
Spragnieni przeczytania prawdziwej powieści, sięgając po „Dom pod Lutnią”, zaspokoją to pragnienie, otrzymując przy tym sporą porcję wiedzy o Mazurach w czasach, gdy nie służyły jako miejsce wakacyjnych wypadów. Lepszej lektury na wakacje i na potem nie mogliśmy sobie wymarzyć.
Ewelina Roszman
/DKK Wejherowo/