Kiedy sięgałam po reportaże Hatzfelda, wiedziałam, że w książce tej nie znajdę kolejnych malowniczych i wzruszających historii o pięknej Afryce rodem z powieści Karen Blixen. Spodziewałam się zatrważających historii, przesiąkniętych przelaną krwią Tutsi i nienawiścią Hutu, makabrycznymi szczegółowymi opisami, chęcią zemsty pokrzywdzonych. Nic takiego nie znalazłam. Przede wszystkim z kart reportażu wionie chłodny spokój, niepewność trzynaściorga opowiadających ocalałych i podszyte strachem jutro. Siedemnastoletnia Jeannette Ayinkamiye, chłopka i szczwacza mówi: „Teraz już wiem, że człowiek może w jednej chwili stać się bardzo zły. Nie wierzę w koniec ludobójstw. Nie wierzę tym, którzy mówią, że po raz ostatni dotknęliśmy najgorszego z okrucieństw. Gdy doszło do ludobójstwa, może dojść do drugiego w dowolnym czasie, w dowolnym miejscu, w Rwandzie czy gdzie indziej; jeżeli powód pozostał i nadal go nie znamy”.
W książce nie znajdziemy relacji osób z plemienia Hutu, które uciekały, gdy teren Rwandy objął FPR (Front Patriotyczny Rwandy). Hatzfeld wysłuchuje tylko ocalałych, pozwala mówić tym, o których wszyscy zapomnieli – dziennikarze, obrońcy praw człowieka, przywódcy innych państw. A zatem niektórzy z nich opowiadają, inni milczą, ponieważ tego, co przeżyli, nie sposób opisać. Dla jednych mówienie jest formą oswajania się z tym, co ich dotknęło, inni nie potrafią nic powiedzieć, bo słowa stały się bezużyteczne: „Muszę zwrócić uwagę na coś bardzo ważnego: ludobójstwo zmieniło znaczenie niektórych słów w języku ocalałych; i dosłownie odebrało sens wielu innym słowom, toteż ten, kto słucha, musi być czujny na to mylenie znaczeń”. Emocje, więzi, uczucia, rodziny – wszystko się rozpadło, zostało brutalnie zniszczone, ludzie wyrżnięci jak zwierzęta; i w tym chaosie życia pozostało ocalałym żyć.
Najbardziej poruszyła mnie historia opowiedziana przez Sylvie Umubyeyi, asystentkę socjalną, która jeździ po Nyamacie, po dzielnicy Gatare, w poszukiwaniu dzieci, które wyszły z bagien, przybyły z obozów w Kongu, które osierocone błąkają się po polach i wzgórzach. To właśnie Sylvie wyciąga do nich pomocną dłoń, rozmawia, mówi, że ona też ocalała, wspiera dzieci duchowo i materialnie. To ci młodzi ludzie są najbardziej poszkodowani w wyniku ludobójstwa – i nie chodzi tu tylko o dzieci Tutsi, są także Hutu, których rodzice siedzą w więzieniu w Rilimie, ponieważ zasilali bojówki interahamwe. Te dzieci boją się, że ktoś je zabierze
Jedna z ocalałych powiedziała: „Z czasem nasza pamięć się zmienia. Zapominamy okoliczności, mieszają nam się daty, mylimy kolejne ataki, nie pamiętamy nazwisk, nie zgadzamy się nawet co do tego, w jaki sposób zginęła ta czy inna osoba lub ktoś ze znajomych. Jednak pamiętamy wszystkie straszne momenty, które przeżyliśmy sami, jakby wydarzyły się przed rokiem. Z czasem zachowujemy bardzo dokładną listę wspomnień; opowiadamy je sobie, gdy nie czujemy się dobrze; stają się coraz bardziej wyraziste, ale już prawie nie potrafimy ułożyć ich we właściwym porządku”.
Do napisania recenzji książki zbierałam się kilka tygodni. Już nawet chciałam zrezygnować, ale świadectwo, jakie zostało w niej utrwalone, powinien poznać każdy. Może po przeczytaniu recenzji, ktoś sięgnie nie tylko po „Nagość życia”, ale także następne części: „Sezon maczet” i wyróżnioną Nagrodą im. Ryszarda Kapuścińskiego „Strategię antylop”.
Po wielu rozmyślaniach na temat tego, co zostało przedstawione w książce Hatzfelda, nasuwa mi się jeden drogowskaz życiowy, który zapadł mi głęboko w pamięć – nienawiść rodzi rzeczy straszne, także takie, które wydarzyły się w Rwandzie, więc zastanów się, zanim powiesz „nienawidzę”.
Katarzyna Rafałko
DKK w Wejherowie